Zdobyć Kilimandżaro i odzyskać wiarę w marzenia

Ostatnia aktualizacja 10 lipca 2019

Od mojego wyjścia na Kilimandżaro minęło już 7 miesięcy. I choć Dach Afryki był moim marzeniem przez kilka ładnych lat, to dobrego momentu nie było nigdy. Nigdy też nie dostałam tak dobrej lekcji i tyle siły jak od tej góry.

Zdobyć Kilimandżaro i odzyskać wiarę w marzenia

Na ekranach kin można oglądać „Everest” – historię tragicznego wejścia na najwyższy szczyt świata z 1996 roku. Obraz skomercjalizowanych gór i braku pokory człowieka wobec natury. Kiedy oglądałam w wygodnym fotelu wspinaczy z błędnym wzrokiem i o chwiejnym kroku, w głowie wyświetlały mi się obrazy z Kili. Dlaczego? Bo doświadczyłam choroby wysokościowej, nie pamiętam całego ataku szczytowego i choć na szczycie płakałam ze szczęścia, to nigdy w życiu nie byłam tak bardzo zmęczona. Tak zmęczona, że były chwile kiedy miałam ochotę położyć się na górze i tak sobie tam zostać i zasnąć… Tak jak Ci na Evereście.

Nie dlatego, że Kilimandżaro jest trudne. Bo nie jest. Jest wymagające. Na szczyt przede wszystkim wchodzi głowa, nasza silna psychika i determinacja. Kondycja oczywiście jest potrzebna, ale znam historie maratończyków, którzy na szczyt nie wchodzili. Kinowy „Everest” zmobilizował mnie do napisania o mojej górze gór.

7 lat czekania na Kili

Do Afryki pojechałam sama. To była dla mnie bardzo ważna wyprawa, symboliczna i wyjątkowa. Decyzję o wyjeździe podjęłam 1 stycznia, a wylot był już 14 lutego. Ponieważ na Kili nie można sobie tak po prostu samemu wejść, a trzeba to zrobić z przewodnikiem, tragarzami i całą obstawą, pozostał tylko wybór agencji. Ale tę już miałam od dawna na oku. Kiedyś w Dolinie Pięciu Stawów Polskich poznałam właściciela agencji 4Challange i powiedziałam mu, że kiedyś pojadę z nimi na Kilimandżaro. I tak też zrobiłam. Zostało więc 6 tygodni intensywnych przygotowań. Regularnych treningów, badań, szczepień, kompletowania sprzętu, a przede wszystkim chyba mentalnego oswojenia się z wyprawą.

Przezorny zawsze ubezpieczony?!

Przez 1,5 miesiąca właściwie co tydzień jeździłam w góry. Tata dzielnie mi towarzyszył w treningach, zaliczając swoje pierwsze zimowe drogi, co czasami oznaczało 8-godzinne trekkingi w śniegu do pasa. Ale tata jest maratończykiem, więc ze szczytów zazwyczaj zbiegaliśmy w dół, co było chyba jednym z ważniejszych elementów przygotowań jak się później okaże. Testowałam też poszczególne elementy wyposażenia, by wszystko mieć sprawdzone i aby poza samą górą nic mnie już nie mogło zaskoczyć. Heh… Ah ta naiwność.

Wiedziałam, że będzie zimno, że może padać deszcz, wiać mocny wiatr, że plecak będzie ciążył podwójnie i im mniej zabiorę, tym lepiej. Lustrzanki ostatecznie nie potrafiłam sobie odmówić, więc tuż przed wyjazdem poszłam na cały dzień maszerować do Puszczy Kampinoskiej, by sprawdzić jak ją obsługiwać. A nie jest to łatwe kiedy w rękach są kijki, na plecach plecak z minimum 4 litrami picia każdego dnia, a aparat wisi na szyi. No i lipa. Wcześniej nie zabierałam dużego aparatu w góry, a teraz już wiedziałam, że nie wytrzymam nosząc go na szyi. Zaczęły się poszukiwania optymalnego rozwiązania. Po analizie pasów biodrowych i różnych pasków na szyję, wybór padł na torbę lowepro, którą zakłada się jak pajączka na plecy, a aparat jest cały czas pod ręką, chroniony przed ewentualnym deszczem.

Takich mniejszych i większych detali były miliony. Od dodatkowych osłonek na okulary wysokogórskie, których nie mogłam znaleźć i które dzięki uprzejmości Salewy z placu Trzech Krzyży udało się ekspresowo sprowadzić, po odpowiednie końcówki do bukłaka, czy suwakowe woreczki na ubrania, by chronić je przed ewentualnym deszczem. Wreszcie gotowa na wszystko ruszyłam do Afryki!

Cola czy Whiskey?

Na Kilimandżaro idzie się od 5 do 7 dni. Różne są warianty. My szliśmy drogą Machame, zwaną też Whiskey, która zajęła nam razem z zejściem 6 dni. Drugi wariant to droga Marangu, zwana Coca-Colą. Ta pierwsza jest zdecydowanie trudniejsza, ale też ładniejsza i bardziej widokowa. W przeciwieństwie do Coca-Coli śpi się w namiotach, a nie w schroniskach.

Zanim wejdziemy do Parku Kilimandżaro wszystko jest dokładnie ważone, sprawdzane są wszystkie dokumenty, wpisujemy się do księgi wejść, a nawet robimy sobie z dziewczynami fryzury. Wszyscy są pełni optymizmu i energii, a przede wszystkim wiary w zdobycie Dachu Afryki. Dostajemy też ostatni lunch box. Widzę, że jest kurczak z ryżem, ale słyszę, że będę miała wariant wege (nie jem mięsa). – O! Świetnie! Pomyślałam zaskoczona. Otwieram więc z ciekawością swój prowiant, a tam… ryż. Tylko ryż 🙂

Jeszcze pamiątkowe zdjęcia i czas się zbierać. Codziennie będziemy pokonywać mniej więcej 1000 m przewyższenia. Po zdobyciu czwartego obozu wyruszymy na atak szczytowy, a później czeka nas wielka impreza i świętowanie. Czy tak będzie…? Zobaczymy. No to w drogę!

Pole, pole!

Pierwszy dzień to przepiękny tropikalny las równikowy. Gorąco i wilgotno, a pod koniec drogi nawet z małym, przelotnym deszczem. Przyznam, że nie zrobił na mnie wrażenia ten dzień, jeśli chodzi o zmęczenie. Sam las natomiast jest przepiękny. W drodze poznaję naszych przewodników Pitera i Bacardiego (tak naprawdę to Bacari), od których uczę się podstaw suahili. Zadowolona z siebie będę później zagadywać do wszystkich tragarzy na szlaku. Najważniejsze słowo na Kilimandżaro to jednak pole, pole, co oznacza powoli, powoli. W Afryce generalnie tempo jest pole, pole, ale na Kili to szczególnie ważne ze względu na aklimatyzację.

Pierwszy obóz na 2900 m, położony jeszcze w lesie, wygląda malowniczo. Są murowane toalety. No dobra, dziury w ziemi. Jest też woda w misce, by odświeżyć się przed kolacją. I tak codziennie będzie wyglądać nasza łazienka. Wreszcie pierwszy posiłek w mesie, bo tak nazywa się namioty, w których w górach jada się posiłki. Codziennie czeka na nas popcorn, są owoce, jest zupa o bliżej nieokreślonym smaku, a jak się okazuje jest też zawsze wariant wege dla mnie i Agnieszki, która też nie je mięsa. Wypas!

 

Zdobyć Kilimandżaro i odzyskać wiarę w marzenia

Po kolacji głos zabiera Hamadi, szef naszej tanzańskiej ekipy. Niezwykły człowiek, który spokojnym głosem mówi co nas czeka kolejnego dnia, a przede wszystkim podkreśla, że codziennie po kolacji będzie mówił tylko o następnym dniu i nic więcej. – Kili jest jak czekolada. Należy je jeść powoli, kosteczkami – tłumaczy Hamadi. Lekcja bycia tu i teraz. Liczy się tylko kolejny odcinek do pokonania, choć dobrze wiemy jaki jest główny cel naszej wyprawy.

Good morning, ginger tea

Pobudka jest codziennie o 6:00. Budzeni jesteśmy herbatą imbirową, która rozgrzewa organizmy, ale też zapobiega mdłościom. – Good morning, ginger tea, piździ – słyszymy rano Tanzańczyka, który tak nas wita z herbatą otwierając nasz namiot. Panowie z namiotu obok powiedzieli mu, że po polsku zimno to piździ i tak poszedł z tym dalej w obóz 🙂 Szybkie pakowanie, śniadanie o 6:30, bojowy okrzyk i w drogę. Idziemy na płaskowyż Shira do drugiego obozu na 3810 m.

Drugi dzień jest już chłodniejszy i dosyć stromy. Pniemy się mozolnie cały dzień pod górę. Ale drugi obóz, Shira Hut, jest już w chmurach, co rekompensuje trud. I mimo że czuję się świetnie, choć grupa już zaczyna być kondycyjnie podzielona, to niestety zaczynają boleć mnie plecy. Ciężar aparatu robi swoje i bez maści przeciwbólowej nie mogę zasnąć. A kiedy już zasypiam przychodzi potworny wiatr, który mamy wrażenie zaraz porwie nasz namiot. W obozie widać też lampki i słychać biegi. Przypomniały mi się słowa, któregoś z lekarzy, u którego robiłam badania przed wyjazdem, który mnie ostrzegał przed terrorystami w górach. Brrrr! Otwieram namiot, a na horyzoncie widać trzy szalejące burze. Piękny widok, gdy jeszcze dodamy do tego gwiaździste niebo nad nami. Burza do nas nie dotarła, a wiatr w końcu ucichł. Może na dwie, może trzy godziny, udało się zasnąć.

Trzeci dzień to podejście aklimatyzacyjne na 4900 m do Lava Tower, pierwsze bóle głowy i zejście do najpiękniejszego widokowo obozu Baranco, z powrotem na 3900 m. Czas kontemplacji i wychodzenia coraz wyżej ponad chmury. Krajobraz jest surowy, a wysokość powoli daje się we znaki. Na kolacji w mesie spotykamy się niczym w przychodni, wymieniając się tabletkami i dolegliwościami.

Czas na małą wspinaczkę!

Czwarty dzień to ściana Baranco. Kijki chowamy do plecaka, bo na tym odcinku trzeba sobie pomóc rękami. Jak zwykle zaczynamy od ginger tea o 6 rano, by o 19 zdobyć czwarty obóz, Barrafu na 4900 m. Ale im wyżej, tym trudniej. Robi się zimno, a ostatnie metry zaczynają być męczące. Trochę się zaniepokoiłam czy dobrze wyglądam, kiedy Hamadi zapytał mnie jak się czuję. Wszyscy baliśmy się choroby wysokościowej, która może zrujnować zdobycie szczytu.

Zdobyć Kilimandżaro i odzyskać wiarę w marzenia

W ostatnim obozie namioty rozłożone są na skałach i zmęczenie już jest wyraźnie odczuwalne. Ale właściwie to mało istotne czy będzie nam wygodnie, bo o 23 wyruszamy na atak szczytowy… Mamy więc czas na kolację – choć apetytu nikt już nie ma – na spakowanie plecaka i odpowiednie ubranie się na długą drogę.

Bukłaki i termosy już po kolacji zostawiliśmy do napełnienia gorącą wodą, co wcześniej robiliśmy rano. Do wody zawsze wrzucałam tabletki isostara, by miała ona jakiś smak, a przede wszystkim wartość, bo kiedy codziennie pije się około 5 litrów (w wodzie jest tlen, więc należy dużo pić), łatwo wyjałowić organizm. Tym razem mój wypełniony już wodą bukłak nie chciał się otworzyć. Był tak mocno zakręcony, że nikt nie potrafił sobie z nim poradzić. W końcu udało się Hamadiemu, wrzuciłam tabletki, Hamadi bukłak zakręcił i wydawało się, że wszystko jest OK.

Gwiazdy, śpiewy i…

O 23 wyruszyliśmy. I oto jest charakterystyczny krajobraz ataku szczytowego na Kilimandżaro. Sznur czołówek, gwiaździste niebo, afrykańskie piosenki śpiewane przez przewodników i odgłosy wymiotujących ludzi. Od czasu do czasu ktoś zawracający, co nie napawa optymizmem. Jest zimno, okrutnie zimno i z każdym krokiem jest coraz trudniej. Oczy same się zamykają. Plecak ciąży. W pewnym momencie czuję jednak, że po moich spodniach coś spływa. Coś jakby… woda z bukłaka. Odkręcił się. Tym razem był za słabo zakręcony. Plecak zalany, ciepłe puchowe rękawiczki mokre, a ogrzewacze do rąk oddałam już komuś wcześniej, bo przecież wiedziałam, że mam cieplejsze rękawice w plecaku.

Nie da się przygotować na wszystko. Nie wszystko można przetrenować i nie wszystko można przewidzieć. Wkurzyłam się, a może nawet wkurwiłam, ale uznałam, że zmarznięte ręce, zalany plecak i mokre spodnie nie przeszkodzą mi w zdobywaniu Kilimandżaro. Na spodnie założyłam drugą parę, tym razem spodni membranowych, by nieco ochronić się przed wiatrem. Na plecak z kolei wrzuciłam osłonę przeciwdeszczową, by nie czuć sopli, które na nim powstają z każdą minutą.

Idę dalej. Kręci mi się w głowie, czuję się jak po dobrej butelce wina, ale jeszcze zupełnie świadomie odnotowuję, że mam katar. Tylko taki trochę dziwny… Przecież znam objawy choroby wysokościowej. Jeśli to krew, to jest to zazwyczaj pierwszy symptom, po którym przewodnicy każą zawracać. Lepiej nie sprawdzam. – Zaraz mi przejdzie, albo katar za chwilę zamarznie – pomyślałam brutalnie. Nie przeszło tak szybko. To była krew. Nie przyznałam się, bo poza lekkim krwawieniem z nosa (moim pierwszym w życiu!) i bólem głowy oraz chwilowymi zanikami poczucia rzeczywistości było OK 🙂

Kto to widział upić się na Kilimandżaro?!

– Basia, a wiesz, że idziesz jakbyś miała jakieś 5 promili? Usłyszałam od Wojtka, który na poprzednim postoju zasnął mi na ramieniu. – No wiem, niezłą imprezę tu mamy w końcu. Trzecia, czwarta, piąta godzina… gdzie jest ten pieprzony wschód słońca?! Hamadi powiedział, że mamy po prostu iść, a kiedy zobaczymy wschód słońca, to znaczy, że Dach Afryki jest już blisko. Szłam jakby ktoś ustawił mi autopilota. Nieważne było zimno, przeciwności, zmęczenie. Szłam, by zobaczyć w końcu świt, który byłby całkiem niezłą opcją w tamtej sytuacji.

Idziesz i nic nie mówisz. Nikt nic nie mówi. Piosenki, okrzyki i zabawne teksty z pierwszych godzin tej nocy już dawno odeszły w zapomnienie. I nagle jest, Stella Point, 5 735 m. Nagle zostaję wyrwana z letargu i widzę wschód słońca i słynne lodowce Kilimandżaro. Ale do szczytu jeszcze 200 m, co w praktyce zajmuje mniej więcej godzinę marszu. Napisałam marszu? Godzinę pełzania, bo tylko na tyle nas stać. Tylko tyle i aż tyle. Niektórzy, by wejść lub zejść musieli dostać adrenalinę.

Z 16-osobowej ekipy na szczycie stajemy w 11 osób. Z perspektywy czasu wiem, że nigdy nie czułam tak silnie, że oto właśnie spełnia się wielkie marzenie, ale też wiem, że nie byłam do końca „trzeźwa” w tamtym momencie. 5895 m Kilimandżaro zdobyte!

Może zadzwonimy po helikopter?

Tylko teraz trzeba z tej góry zejść. A do obozu jest raczej daleko. Choroba wysokościowa zaczęła się objawiać coraz mocniej, więc wiedziałam, że muszę szybko niwelować wysokość i z góry właściwie zbiegać. Moja namiotowa współlokatorka niestety straciła paznokcie po tym zejściu i ostatniego etapu nie dała już rady przejść samodzielnie płacząc z bólu. Powszechne na zejściu są też kontuzje kolan. Tato, dzięki Ci za wszystkie zbiegi ze Skrzycznego! U mnie i paznokcie i kolana zostały na miejscu.

Do obozu wróciłam około godziny 11. Słońce grzało w namiot, więc jedyne co pamiętam to to, że zdjęłam z siebie wszystkie ubrania, próbowałam wysłać SMS-a do rodziców, ustawiłam budzik na 13 i zasnęłam. Bo tylko tyle czasu mieliśmy na zregenerowanie się, by dalej niwelować wysokość i rozpocząć schodzenie do niższego obozu.

Kiedy się obudziłam pierwsze co sprawdziłam to zdjęcia w telefonie. Tak, byłam tam. Byłam na Kilimandżaro. To nie był sen! Ale nie miałam siły machnąć ręką, a co dopiero spakować wszystkie rzeczy (składanie śpiwora, karimaty, pakowanie plecaka, znowu ubieranie…) i schodzić kolejne 2 tysiące metrów w dół! Nie idę. Zostaję, idę spać. Albo przyślijcie po mnie helikopter. Cokolwiek. Ale nie ruszę się stąd!

Nie miałam nawet siły dojść do mesy, nie mówiąc już o zjedzeniu obiadu. Tak skrajnego zmęczenia i bezsilności nie czułam nigdy. Tylko, że… nie masz innego wyjścia. I wtedy zbierasz się w sobie, wrzucasz te wszystkie rzeczy do plecaka i po prostu ruszasz dalej w drogę. Skąd przychodzi ta siła? Jest w nas. Zawsze tam była.

Z każdym kilometrem było coraz lepiej, a ja nabierałam koloru. Podobno byłam niebezpiecznie blada i aż żałuję, że tego nie mogłam zobaczyć. Następnego dnia okazało się jednak, że nos mam sparzony, bo przecież kto myśli o kremie z filtrem kiedy zbiega z Kilimandżaro? Ja nie. Do tego jeszcze ten męczący kaszel, który zazwyczaj pojawia się w wysokich górach.

Jesteśmy w ostatnim obozie. Ponownie las równikowy i wielkie marzenie o zamknięciu się w śpiworze. Szóstego dnia od rana rozpoczynają się pożegnania z Tanzańczykami. Pieśniom i tańcom nie ma końca. Ze wszystkich schodzi też powietrze i z wielką radością ruszamy na dół. Jeszcze jeden dzień schodzenia. Niektórym już wysiadają kolana, czy pojawiają się kłopoty ze wspomnianymi paznokciami. Ja, jak nowonarodzona, pędzę na dół, ponownie zagadując w suahili wszystkich spotkanych tragarzy. A na dole czeka na nas… piwo Kilimanjaro. Jeszcze pożegnalny obiad przy znajomej zastawie wysokogórskiej i rozjedziemy się wszyscy w swoje strony.

Życie po Kili…

W marcu, po powrocie, nabieram rozpędu na życie po Kili. A życie po Kili jest nowe. To jest przełamanie tak ogromnej wewnętrznej bariery, udowodnienie sobie, że te największe marzenia mogą się spełniać, że mogą być spełniane, że wiara w te największe z marzeń rośnie. Kiedy coś siedzi w nas i dojrzewa latami, a później okazuje się, że właśnie tego dokonaliśmy, to chyba w naturalny sposób postanawiamy iść za ciosem i realizować najśmielsze marzenia. Bo wszystko jest w naszych rękach.

Na szczyt szłam z talizmanem, który podarował mi Jacek Walkiewicz. Jacek, czyli moim zdaniem… ekspert od marzeń 🙂 Na medalu jest wygrawerowane: Jeśli o czymś w życiu marzysz, sięgnij po to. I z drugiej strony IKHAKIMA – Dam radę. Ani przez moment nie zwątpiłam w to, że dam radę. I śmiało sięgam po kolejne marzenia.

Kilimandżaro, góra gór, Dach Afryki. Góra wymagająca i wyrzucająca poza strefę komfortu, daje wewnętrznie tak wiele, że nie sposób wyrazić wdzięczności za każdy dzień tam spędzony i za wszystkie zdobyte refleksje.

Nie da się przewidzieć wszystkiego, na wszystko przygotować. Nie mam już pokusy, by przejść przez życie suchą stopą. Czasami choćby plecak musi być mokry. Życie to nie symulator lotów, by zawsze lądować bezpiecznie. I to jest w życiu piękne. Pole, pole.

Tutaj: pełna relacja zdjęciowa z Kilimandżaro i Tanzanii.

Barbara Stawarz-García

4 thoughts on “Zdobyć Kilimandżaro i odzyskać wiarę w marzenia”

  1. Rewelacyjnie opisałaś swoją przygodę. Po pierwsze gratuluję!
    U mnie pojawił się jakiś czas temu pomysł wejścia na Kilimandżaro, a kilka dni temu okazało się, że moja bardzo dobra kumpela też ma takie marzenie. Robimy teraz mały research 🙂
    Trzeba się poważnie przygotować kondycyjnie.
    Piszesz, że jeździłaś w góry przed wyprawą, ale czy zdobywałaś wcześniej jakieś wysokie szczyty? czy doświadczenie wysokościowe nie ma aż takiego znaczenia, a liczy się bardziej przygotowanie kondycyjne?
    Jestem bardzo podekscytowana na samą myśl…
    pozdrawiam!

    1. Każdy na wysokość reaguje inaczej. U mnie wcześniej było wejście na Tubkal w Maroku (zimą, 4 167 m) i tam nie odczuwałam wysokości, bardzo szybko się organizm do niej dostosował. Na Kilimandżaro chyba zabrakło 1 dnia do lepszej aklimatyzacji i cieszenia się tym szczytem bardziej. Kondycja jednak jest najważniejsza, żeby jej brak nie było dodatkową trudnością 🙂

  2. Moja przyjaciółka właśnie rozpoczyna swą przygodę z wdrapką na Kili.. ja 8.20, miejski zgielk, dzieci śpią, kawka i… lektura Twego wpisu. Ciekawa jestem jej wrażeń. Tobie gratuluję sił i wytrwałości!

Skomentuj Elżbieta Anuluj pisanie odpowiedzi