Ostatnia aktualizacja 26 marca 2020
Dzwon wybrzmi codziennie o 4 rano. Obowiązuje zakaz rozmów i kontaktu wzrokowego. Do godziny 21 medytacja z przerwą na dwa posiłki i herbatę. Żadnych telefonów, rzeczy do pisania i czytania. O tej porze w Himalajach jest zimno, więc dobrze mieć ciepły śpiwór. Jeśli akceptujesz warunki, możesz wziąć udział w kursie.
Odesłałam maila z potwierdzeniem i tak oto znalazłam się w Vipassana Center w Nepalu na 10-dniowym odosobnieniu medytacyjnym. Tuż przed wyjazdem z centrum Kathmandu robię jeszcze ostatnie drobne zakupy. Ze sprzedawcą kadzideł rozmawiam o swoich planach. Przemiły staruszek wyjmuje spod lady perfumy i smaruje mi nadgarstki – To na siłę i determinację. – Będzie ciężko? – pytam. – Tak, Vipassana to trudny czas, ale ludzie zazwyczaj zmieniają po niej wiele w swoim życiu. Bywa, że zmieniają całe życie.
Trochę przerażona przechodzę do rozmów o nutach zapachowych. Nie drążę tematu Vipassany, by nie kształtować żadnych oczekiwań. Zapach jest obłędny. Chcę go. Niestety skończył się. Wrócę po niego po medytacji. Mam nadzieję, że po 10 dniach. I nie wcześniej.
Pierwsza melduję się w pięcioosobowym pokoju. Obok mnie łóżko zajmuje Niemka, dalej Szwedka, za nią asystentka nauczyciela z Nepalu i na końcu Candy Au, nazwana przez moją wyobraźnię Hong Kongiem ze względu na swoje pochodzenie. Było mi raźniej, kiedy widziałam jak Candy wchodzi o 4:18 pod kołdrę w kurtce puchowej obszytej sztucznym futerkiem, by jeszcze wyłapać ostatnie 2 minuty na sen przed drugim porannym dzwonem. Mówiłam sobie w myślach – Hong Kong, no wstawaj, idziemy. Czas na medytacje!
Pierwsze dni mijają szybko. Ale są trudne. Czas rozpływa się jak wielka plama oleju. Powoli, ślamazarnie płynie we wszystkie strony. Doba w niewyjaśniony sposób wydłuża się i tylko czasu na sen ciągle za mało. Mam skupić się na oddechu. Uważnie obserwować oddech. Próbuję. Walczę z wyobraźnią, rozproszonymi myślami, wspomnieniami, wyobrażeniami. Raz po raz lekko otwieram lewe oko i obserwuję Nepalczyków, którzy w posągowych pozach siedzą bez żadnego drgnięcia. A my, z Zachodu, nerwowo przekładamy nogi. Tu boli, tu uwiera, tu znów swędzi, a przecież jak swędzi, to trzeba się podrapać. A jak boli? Hop, zmieniamy nóżki i już jest wygodniej. A pod pupą twarda poduszka, która ułatwia siedzenie skrzyżne przez 13 godzin dziennie.
Sala dzieli się – w mojej wyobraźni oczywiście – na medytujący Wschód i wiercący się Zachód. Czuję się jak ten tłumok, który potrzebuje miliona bodźców, by poczuć że żyję. Pozycje zmieniam jak karty w przeglądarce internetowej. A prawdziwa zabawa w medytacje dopiero przede mną… Na razie mam zostać przy obserwacji oddechu i tak przez trzy pierwsze dni. I co kilka godzin słyszę stoicki głos nauczyciela “keep going”. To jakiś żart? Jakie going, skoro mam siedzieć tutaj jak na tureckim kazaniu. Gdybym mogła gdzieś pójść, a nawet pójść i poszukać siebie, świetnie. Ale “going” w bezruchu to już niemałe wyzwanie… Ale dobrze. Będę kontynuować, zgodnie z zaleceniami. Keep going.
4 nad ranem
Większość ludzi, których spotkałam w Indiach budziła się w oczywisty dla nich sposób w okolicach czwartej rano. To o tej godzinie mnisi zaczynają medytować i kiedy wschodzi słońce są gotowi zacząć piękny dzień. Lubię wstawać rano, ale nie sądzę bym tak lekko polubiła wczesne pobudki.
Codziennie o 4:30 próbuję dostarczyć moje ciało na salę medytacji i niestety czasami tylko ciało. Głowa śpi. Marzy o ciepłej podusi i przytulnym łóżku. Tymczasem w puchowej kurtce, owinięta szalami, chowam się przed zimnem i wyczekuję bicia dzwonu o 6:30. Pierwszy set medytacji za nami. 23 osoby – 8 kobiet i 15 mężczyzn – odrobiły kolejną lekcję poznania swojej natury. Czas na śniadanie.
Na stołówce – również oddzielnej dla kobiet i mężczyzn – każdy ma swoje stałe miejsce, swoją miseczkę, talerz, łyżkę. Podobnie jak z miejscem do medytacji. Wszystko jest jak w najlepszej drużynie sportowej – zautomatyzowane i nie ma miejsca na niedopowiedzenia. W końcu obowiązuje nas milczenie.
Mijamy się unikając spojrzeń. O słowach nie ma mowy. Dosłownie. Chcesz rano powiedzieć – Ale mi się nie chce wstać! Albo, w popołudniowym czterogodzinnym secie medytacyjnym, wyrzucić z siebie, że masz dość. Ale nie możesz. Zostajesz sama z tymi myślami. Ze wszystkim co tam leży głęboko ukryte w środku i z każdą godziną coraz bardziej wychodzi na powierzchnię. Ale powoli. Powolutku. Uczucia i emocje wydobywają się ostrożnie niczym żółw, kiedy niepewny wysuwa głowę ze swojej skorupy.
Dookoła tyle osób. Wszystkich nas łączy jakaś jedna i to duża wspólna potrzeba, skoro sami daliśmy się zamknąć na 10 dni. Ale choć mijasz cudze ciała i słyszysz cudze oddechy, to jednak wszyscy są jakby offline. Są, ale nie ma komunikacji. Są poza zasięgiem, są niedostępni. Chcesz coś powiedzieć i dostajesz w myślach zwrot od operatora własnych myśli – Użytkownik poza zasięgiem. Nie możesz wysłać wiadomości. Wysyłanie wiadomości przedłuża się, chcesz spróbować ponownie? I nie chcesz, bo wiesz, że ty też jesteś offline. Zostajesz z pracą nad własnym umysłem. Sam na sam i jeszcze z tą jedną, która siedzi w środku i ciągle coś mówi.
Kto tam, kto jest w środku?
– Nie, to nie dla mnie. Co ja tutaj robię? – Te myśli towarzyszą mi przez pierwsze dni jakieś siedem tysięcy razy dziennie. Ego dopada mnie na każdym kroku. Słucham odgłosów miasta. W weekend wyraźnie słychać święto. Chcę wyjść, chcę tańczyć, chcę się bawić, a siedzę i próbuję zapanować nad własnymi myślami. Co ja tutaj robię? To nie dla mnie.
Łatwo jest zająć czymś myśli. Ale zająć się swoimi myślami? I tylko nimi? To niewyobrażalnie trudne. Na kursie wszystko jest zaplanowane jak w szwajcarskim zegarku. Choć większość dnia siedzisz, to okazuje się, że nie masz czasu na nic. Po obiedzie, o 12, jest szansa na ciepłą wodę, więc to czas na prysznic. W mniej słoneczne dni i woda pokazuje, że jest zmienna. A później jeszcze szybkie pranie i już w śpiworze zamykasz szybko oczy, by jeszcze przed dzwonem o 13 odebrać od Morfeusza to, co uważasz, że należy ci się za te wczesne pobudki. I znów to bim-bam, bim-bam. Czemu ten irytujący gong nie może mieć bardziej zmiennej natury, skoro wszystko jest niby takie zmienne?!
W pięciu smakach
Hong Kong ma obok mnie miejsce w stołówce. Pierwszego dnia, chyba z emocji, nie zauważam tego, ale drugiego odkrywam, ze urocza Candy Au… siorbie. Niewiele jest rzeczy, które w dziwny sposób drażnią i irytują bębenki moich uszu, ale siorbanie właśnie do nich należy. A Hong Kong swoim siorbaniem zawstydziłaby szkolną stołówkę dla 200 osób. Głośno, soczyście, wyraźnie. Okej, to na pewno nie bez powodu dzieje się tak blisko mnie. Uspakajam myśli i wracam do swojego talerza. Siorbanie, siorbanie, siorbanie.
Szóstego dnia każdy ma spotkanie z nauczycielem. Właściwie to nauczyciel wydaje nowe instrukcje. Poduszkę spod pupy wyrzucasz. Boli? Swędzi? Nie ruszasz się, obserwujesz. Na tym polega Vipassana – obserwowanie rzeczy takimi jakimi są. I tutaj zaczynają się prawdziwe schody. Bywa, że z bólu nóg nie mogę spać, ale czuję też, jak cenna jest ta walka. Ile pozwala mi odkryć, ile zrozumieć.
Siedzę. Niezmiennie od sześciu dni, ale już coraz bardziej świadomie. Zaczyna mnie swędzieć czubek głowy. Nie, to na pewno nie jest swędzenie. Czuję, że tam, w labiryncie włosów, spaceruje sobie mrówka. Wyobrażam sobie bardzo dokładnie jej dumny marsz. Prawa nóżka, lewa nóżka, kolana wysoko w górze – idzie niezmordowana plątaniną, w której się znalazła. To na pewno królowa mrówek. Po chwili jeszcze bardziej dokładnie widzę, że to mrówka z książki Marna karma, w której zła kobieta odradza się jako robotnica. Podrapać się? Pozostać bez ruchu? Czy ona ma kolana? Czy jest tam sama czy z koleżankami? Gonitwa myśli. Mrówka przestaje chodzić. Swędzenie mija. Atak przetrzymany. Siła umysłu zahartowana.
Eye of the tiger
O Vipassanie mówi się, że jest jak głęboka operacja umysłu. Nie było dnia, by na sali nie było słychać płaczu, czasem niekontrolowanego śmiechu, innym razem ataków diabła, jak zwykło sie mawiać o wyrzucaniu energii z ciała. W czasie głębokiej medytacji w organizmie zachodzą drgania, energia kumuluje się. Jeden z Nepalczyków miał tak silną kumulację, że sądziłam, że w wyobraźni walczy z tygrysem bengalskim. Przeraźliwy krzyk i trudność wyprowadzenia go z tego stanu osłupiły wszystkich, ale jednocześnie pozwoliły zrozumieć jak potężna jest siła umysłu i podświadomości. Jak niezbadana.
Lubimy czerpać wiedzę z książek. Mądrzyć się, cytować, powoływać na wielkich i mądrych tego świata. Ale wiedza z książek to cudza wiedza. To nie jest prawdziwe poznanie. To nie jest doświadczenie. Jaka byłam szczęśliwa, kiedy przez te 10 dni codziennie rano słyszałam kukułkę. Kiedy dokładnie wiedziałam jakie ptaki i kiedy zaczynają się odzywać. Kukanie zaczynało się codziennie o 5:30. – Ku-ku, ku-ku – i wiedziałam, że jeszcze godzina do śniadania.
A jak pięknie było przypatrywać się małpom na drzewach. Frywolnie skakały i robiły fikołki, bezczelnie wypatrując kolejnego psikusa. Za to zabicie pająka do dziś wyraziście wyświetla mi się przed oczami. Jeszcze kilka lat temu wzięłabym buta i bez zastanowienia zatłukła chama. Któregoś dnia zamykając drzwi do łazienki, nagle dostrzegłam, że na linii zatrzasku pojawia się pająk. Duży, mięsisty i włochaty. Ale nie udało mi się zatrzymać rozpędzonych drzwi.
W slow motion widziałam jak przytrzaśnięty pająk spada i już więcej się nie porusza. Czy uśmiechnął się na koniec swojego życia? Za każdym razem w tej toalecie zastanawiałam się czy przyjdą po mnie jego koledzy z odwetem. A może ten pająk odrodzi się w ciele człowieka?
Statki na niebie
Pewien młody profesor płynie łódką ze starcem i pyta go – Czy studiowałeś w swoim życiu oceanografię? – Nie, nic nie studiowałem chłopcze. – Oj, nic nie wiesz o życiu. Zmarnowałeś tyle czasu. – A czy studiowałeś meteorologię? – Pyta dalej młody uczony. – Nie, nic nie studiowałem chłopcze. Nawet nie wiem, ze takie coś istnieje. – Oj nic nie wiesz o życiu, zmarnowałeś tyle czasu. I tak płyną aż w pewnym momencie łódka zaczyna tonąć. – Czy umiesz pływać? – pyta starzec. – Nie, nie umiem! – To właśnie zmarnowałeś całe życie.
Nie można nauczyć się pływać bez wskoczenia do wody. W teorii. Wiele czytamy o psychologii, pogłębiamy naszą wiedzę, ale bez poznania przez doświadczenie, bez zagłębienia się w czeluści własnego umysłu, bez dotknięcia własnego ego w procesie medytacyjnym nie można prawdziwie poznać siebie. Zobaczyć swojej prawdy. Zobaczyć rzeczy jakimi są. Nie jakimi chcemy, żeby się wydawały. Wreszcie bez swoich i cudzych wyobrażeń o nas.
Siódmego dnia odkrywam, ze Hong Kong siorbie nawet przy myciu zębów! I uśmiecham się! Cały świat siorbie, o co mi chodzi?! No tak, pojechałam na medytacje w Himalaje, siedzę przez 10 dni medytując i co odkrywam? Siorbanie! Już do końca wzbudza to mój lekki uśmiech. Ta banalna rzecz była ogromną lekcją obserwacji własnego umysłu jak reaguje na irytacje. Sztuka polega na tym, by nie wyrażać swoich negatywnych uczuć, by je przetransformować, by je zaakceptować. Wszystko jest zmienne. Wszystko przemija. Niech cały świat głośno siorbie! A czy Ty wiesz co jest Twoim siorbaniem…?
Wspinaczka
Podróż do własnego wnętrza jest najbardziej fascynującą destynacją. Wyruszasz bez mapy, bez GPS, bez przewodnika. I – jak to w takich wyprawach bywa – nie wiesz gdzie dotrzesz. Choć był to dla mnie najtrudniejszy czas w życiu, to wyszłam z niego z najsilniejszym poczuciem szczęścia i harmonii. Byłam Krzysztofem Kolumbem własnego Ja. Tego samego Ja, które roztapiałam medytując i obserwując jak jest zmienne.
Dawno temu pewna kobieta marzyła o dziecku. Po latach starań miała upragnionego malucha. Ale dziecko po dwóch latach ciężko zachorowało i zmarło. Kobieta zrozpaczona biegała z martwym dzieckiem i nie dopuszczała do siebie myśli, że to już koniec. – To niemożliwe. Mój syn żyje, żyje – krzyczała. Ktoś widząc jej wielkie cierpienie poradził jej, by udała się do Buddy. Budda na pewno coś na to poradzi. Poszła więc i mówi, że to niemożliwe, że jej syn nie żyje, a nawet jeśli tak, to żeby przywrócił go do życia. Budda spojrzał na kobietę i powiedział, by przyniosła mu 5 ziaren sezamu z wioski, z domu, w którym nigdy nikt nie umarł. Pełna nadziei kobieta pobiegła szukać. Dostała nadzieję, mogła działać. Przez cały dzień biegała od domu do domu, ale okazywało się, że w każdym domu ktoś umarł. Zmęczona wróciła do Buddy i mówi, że nie ma w wiosce domu, w którym nikt nigdy nie umarł. To było jej doświadczenie. Świadomość przemijania, śmierci, zmienności. Nic nie jest stałe.
Przez te 10 dni nie wydarzyło się w moim życiu nic namacalnego. Nic na zewnątrz, bo w środku wydarzyło się wszystko. W myślach. Bo można pięknie mówić i pięknie pisać, ale dopiero ten kto potrafi panować nad myślami osiąga mistrzostwo. Mistrzostwo w sztuce życia.
Wracam na Thamel, główny deptak Kathmandu, do sklepu z zapachami. U staruszka czeka na mnie olejek białego agaru (white oud oil). Przyda się na siłę i determinację, by teraz praktykować Vipassanę w codziennym życiu. Ale najpierw muszę się porządnie wyspać! Vipassana minęła, jak wszystko.
- Jakie ubezpieczenie turystyczne wybrać na Kubę - 14 lipca 2023
- Gorąca krew, czyli miłość po kubańsku - 4 lipca 2023
- TEDx Koszalin: Kuba. Wyspa, która zmienia wszystko - 30 maja 2023